Arthur C. Clarke        Lato na Ikarze

   Kiedy Colin Sherrard ocknął się po katastrofie, nie potrafił uprzytomnić sobie, gdzie się znajduje. Zdawało mu się, że leży, uwięziony w jakimś wehikule, na wierzchołku zaokrąglonej u szczytu góry o zboczach stromo opadających we wszystkich kierunkach. Powierzchnia jej była popękana i poczerniała, jakby przeszedł tędy gigantyczny pożar. W górze czerniło się zatłoczone gwiazdami niebo. Jedna z nich, lśniąca niczym miniaturowe słońce, zwieszała się nisko nad horyzontem.

   Czyżby to rzeczywiście było Słońce? Czyżby był aż tak daleko od Ziemi? Nie - wykluczone. Jakieś mgliste wspomnienie natrętnie podpowiadało mu, że Słońce jest bardzo blisko - koszmarnie blisko - w każdym razie nie na tyle daleko, by skurczyło się do rozmiaru gwiazdki. Wraz z tą myślą w pełni odzyskał świadomość. Teraz już doskonale wiedział, gdzie jest, i wiedza ta poraziła go tak, że nieomal znowu stracił przytomność.

   Znajdował się bliżej Słońca, niż ktokolwiek przed nim. Jego rozbity kosmopod nie leżał na żadnym wzgórzu, lecz na stromym łuku powierzchni świata, którego średnica nie przekraczała dwóch mil. Ta promienna gwiazdka, nieubłaganie tonąca na zachodzie, to przecież Prometeusz, statek, który przyniósł go tu przez całe miliony mil przestrzeni. Prometeusz tkwił teraz zawieszony pośród gwiazd, dziwiąc się, czemu jego kosmopod nie powraca jak pocztowy gołąb do swego gołębnika. Za kilka minut zniknie mu z oczu, zapadłszy się pod horyzont w swej nigdy nie kończącej się zabawie w chowanego ze Słońcem.

   Dla Sherrarda wynik gry ze Słońcem był już przesądzony. Wciąż jeszcze krył się po nocnej stronie asteroidu, bezpiecznie otulony chłodem cienia, ale krótka noc rychło się skończy. Rozpędzona karuzela czterogodzinnego dnia Ikara zaniesie go niebawem na spotkanie z potwornym świtem, kiedy Słońce, trzydziestokrotnie większe niż to, które dane było mu oglądać z Ziemi, zaleje ogniem tę kamienną pustynię. Sherrard wiedział już nazbyt dobrze, dlaczego wszystko, co go otaczało, jest spalone i poczerniałe. Wprawdzie od peryhelium dzielił Ikara jeszcze tydzień, ale temperatura w południe osiągała już tysiąc stopni Fahrenheita.

   Choć czas nie nastrajał do żartów, przypomniały mu się dokładnie słowa, którymi kapitan McClellan opisał Ikara: "Najgorętsza parcela w układzie słonecznym". Trafność tego żartobliwego osądu została udowodniona przed zaledwie kilkoma dniami za pomocą prostego i wcale nie naukowego doświadczenia, o ileż jednak bardziej przekonującego niż setki wykresów i pomiarów.

   Przed samym świtem ktoś wbił drewniany palik na wierzchołku jednego z małych wzniesień. Sherrard obserwował, bezpiecznie ukryty po nocnej stronie, jak pierwsze promienie słoneczne muskają szczyt. Kiedy już oczy zdążyły się oswoić z raptowną detonacją światła, zobaczył, że drewno czernieje i zwęgla się. Gdyby Ikar otoczony był atmosferą, palik stanąłby w płomieniach; tak wyglądał świt na Ikarze...

   Jednak upał nie był aż tak nieznośny podczas ich pierwszego lądowania, kiedy przed pięcioma tygodniami przekraczali orbitę Wenus. Prometeusz zostawił asteroid za sobą w początkowej fazie swego porywu na Słońce, po czym dostosował prędkość do tego malutkiego świata, by wreszcie miękko osiąść na jego powierzchni jak płatek śniegu. (Płatek śniegu na Ikarze - to dopiero wspaniały dowcip...) Naukowcy zaraz rozpoczęli penetrację piętnastu mil kwadratowych zjeżonych niklo-żelaznymi skałami, ustawiając swoje instrumenty i punkty kontrolne, zbierając próbki i czyniąc niezliczone obserwacje.

   Wyprawę poprzedziły lata drobiazgowych przygotowań w ramach międzynarodowej Dekady Astrofizycznej. Oto bowiem pojawiła się unikalna szansa, by statek badawczy zbliżył się na bagatelną odległość siedemnastu milionów mil do Słońca, kryjąc się przed jego ślepą furią za dwumilowej grubości tarczą skały i żelaza. W cieniu Ikara statek mógł bezpiecznie krążyć wokół centralnego ogniska, które ogrzewało wszystkie planety i od którego zależało wszelkie życie. Tak jak ów mityczny Prometeusz, który obdarzył ludzi ogniem, statek noszący jego imię miał powrócić na Ziemię z innymi tajemnicami niebios.

   Nie brakowało czasu na ustawienie przyrządów i wstępne badania, nim Prometeusz musiał odlecieć i szukać stałego cienia nocy. Nawet wtedy można było pracować przeszło godzinę w zgrabnych kosmopodach z własnym napędem - miniaturowych statkach kosmicznych, długich zaledwie na dziesięć stóp - po nocnej stronie asteroidu, pod tym warunkiem jednak, że na czas uciekało się przed nacierającą linią wschodu słońca. Nie był to warunek zbyt wygórowany, zwłaszcza w takim świecie, gdzie świt maszerował z prędkością zaledwie jednej mili na godzinę; ale Sherrard warunku tego nie spełnił, a karą była śmierć.

   Wciąż nie był całkiem pewny, co się właściwie stało. Wymieniał przekaźnik sejsmografu na Stacji I-45, popularnie zwanej Mount Everest, gdyż znajdowała się aż dziewięćdziesiąt stóp ponad otaczającym ją terenem. Robota całkiem prosta, mimo że musiał posłużyć się zdalnie sterowanymi łapami swojego kosmopodu. Sherrard władał nimi po mistrzowsku; umiał wiązać węzły metalowymi palcami niemal tak szybko jak swoimi własnymi. Uporał się z robotą w niespełna dwadzieścia minut. Sprawny radiosejsmograf na nowo mógł rejestrować drobne wstrząsy i drżenia, które miotały Ikarem z coraz większą częstotliwością w miarę zbliżania się asteroidu do Słońca. Niezbyt satysfakcjonowało Sherrarda to, że sam teraz szczodrze wzbogacił ów sejsmograficzny rejestr.

   Po sprawdzeniu sygnałów dokładnie umocował osłony przeciwsłoneczne wokół przyrządu. Aż trudno uwierzyć, że takie dwa cieniutkie jak bibuła arkusze polerowanej folii metalowej mogły powstrzymać zalew promieniowania, które stopiłoby w mgnieniu oka ołów czy cynę. A jednak pierwsza osłona odbijała przeszło dziewięćdziesiąt procent padającego na jej lustrzaną powierzchnię światła słonecznego, a druga odwracała większą część reszty, tak że przez obie dostawał się tylko niegroźny ułamek ciepła.

   Zameldował o zakończeniu pracy, dostał potwierdzenie ze statku i zbierał się już do powrotu. Ostre światło reflektorów na Prometeuszu - bez których nocna strona asteroidu tonęłaby w nieprzeniknionych ciemnościach - prowadziły nieomylnie do celu. Od statku dzieliły go tylko dwie mile i przy tak słabej grawitacji pokonałby tę odległość o własnych siłach, gdyby tylko miał na sobie zwykły kombinezon planetarny z miękkimi nogawkami. Tym razem zdał się na niewielką moc mikrorakiet swojego kosmopodu, którym za pięć minut miał dotrzeć na miejsce.

   Wyznaczył kierunek lotu żyroskopami, nastawił tylne silniki odrzutowe na dwa i odpalił. Gdzieś w okolicy nóg nastąpiła potężna eksplozja, która wprawdzie odrzuciła go od Ikara - ale nie w kierunku statku. Jakaś piekielna awaria; rzuciło go na bok pojazdu, skąd nie mógł dosięgnąć sterownicy. Napędzany tylko jednym sprawnym silnikiem, kosmopod konwulsyjnie wirował z coraz większą prędkością w przestworzach. Sherrard starał się zlokalizować uszkodzenie, ale w tej szaleńczej wirówce całkowicie stracił orientację. Kiedy wreszcie udało mu się dostać do sterownicy, tylko pogorszył sprawę - otworzył maksymalnie przepustnicę, jak przerażony kierowca, który naciska na gaz zamiast na hamulec. Wprawdzie w ciągu zaledwie sekundy naprawił błąd i zdusił silnik, ale wirował już w tak zawrotnym tempie, że widział tylko kręcące się obłędnie gwiazdy.

   Wszystko stało się tak szybko, że nie miał czasu na strach, a nawet wezwanie pomocy ze statku. Puścił sterownicę; wszelkie próby skorygowania lotu mogły w tej sytuacji wywołać odwrotny skutek. Za dwie lub trzy minuty kosmopod powinien odzyskać równowagę, lecz coraz wyraźniejsze zarysy skał nie obiecywały mu nawet tylu sekund. Sherrard przypomniał sobie radę z pierwszej strony Poradnika kosmonauty: "Kiedy nie wiesz, co robić, nie rób nic". Skrupulatnie zastosował się do tej mądrej wskazówki, również w chwili gdy runął na niego Ikar i zgasły gwiazdy.

   Istny cud, że kosmopod się nie roztrzaskał, a Sherrard nie oddychał jeszcze kosmosem. (Za pół godziny może będzie musiał się tym zadowolić, kiedy nawali izolacja termiczna...) Naturalnie nie obyło się bez uszkodzeń. Po lusterkach zewnętrznych, umieszczonych po bokach otaczającej głowę kopuły z przezroczystego plastyku, nie zostało ani śladu, tak że bez wykręcania szyi nie widział, co się dzieje z tyłu. Bez lusterek się obejdzie; znacznie trudniej było mu pogodzić się z utratą anten radiowych. Nie mógł nawiązać kontaktu ze statkiem, ani statek z nim. Z radia dochodziły tylko ledwie słyszalne trzaski, których źródłem najprawdopodobniej był sam odbiornik. Został sam, odcięty od reszty ludzkiego plemienia.

   Sytuacja nie do pozazdroszczenia, ale tlił się jeszcze jeden blady promyk nadziei. Nie był przecież zdany wyłącznie na łaskę losu. Jeśli nawet silniki odrzutowe były nie do użytku domyślił się, że w prawym silniku nastąpiła eksplozja, która uszkodziła przewód paliwa, czyli dokładnie to, co wedle zapewnień konstruktorów było niemożliwe - mógł się jeszcze poruszać. Pozostały mu ramiona.

   Ale dokąd ma się czołgać? Zupełnie stracił orientację, bo co prawda wystartował z Mount Everest, ale równie dobrze mógł się znajdować teraz tysiące stóp od stacji. Na tym małym świecie nie było żadnych znaków rozpoznawczych; zachodząca raptownie gwiazda Prometeusza była najlepszym drogowskazem i gdyby udało mu się nie stracić jej z oczu, byłby ocalony. W ciągu kilku najbliższych minut koledzy powinni zauważyć jego nieobecność, jeśli nie zauważyli do tej pory. Ale bez radia poszukiwania mogą potrwać bardzo długo; mimo swej małej powierzchni Ikar nie skąpił skutecznych kryjówek dla długiego na dziesięć stóp kosmopodu na piętnastu milach kwadratowych tej niesamowicie poszarpanej ziemi niczyjej. Odnajdą go może dopiero za godzinę - co oznaczało, że będzie zmuszony uciekać przed pogonią krwiożerczego wschodu Słońca.

   Wsunął palce do sensorów sterujących mechanicznymi kończynami. Na zewnątrz, w otaczającej go zewsząd wrogiej próżni, ożyły jego sztuczne ręce. Opadły, wsparły się na żelaznej skorupie asteroidu i uniosły kadłub ponad powierzchnię. Sherrard przygiął je nieco w kolanach i wehikuł ruszył do przodu, niczym jakiś dziwaczny dwunożny owad... Najpierw prawa, potem lewa, i znowu prawa...

   Szło mu łatwiej, niż się spodziewał, i powoli odzyskiwał dawną pewność siebie. Wprawdzie mechaniczne ręce przeznaczone były do lekkich robót precyzyjnych, ale w tym zdominowanym przez stan nieważkości otoczeniu minimalna siła zdołała wprawić wehikuł w ruch. Siła grawitacji Ikara była dziesięć tysięcy razy mniejsza niż na Ziemi: Sherrard razem z kosmopodem ważył tu niecałą uncję i gdy już wprawił się w ruch, płynął przed siebie bez najmniejszego wysiłku, jak we śnie.

   Ale właśnie ta senna łatwość miała i swoje złe strony. Przebył już kilkaset jardów i oto zrównywał się z zachodzącą gwiazdą Prometeasza, gdy zbytnia pewność siebie pokazała swe zdradliwe oblicze. (Dziwne, jak szybko można popaść z jednej skrajności w drugą; jeszcze kilka minut temu hartował ducha na spotkanie ze śmiercią - a teraz zastanawiał się, czy zdąży na kolację.) Może to nowy sposób poruszania się, tak odległy od jego dotychczasowych doświadczeń, przyczynił się do katastrofy; a może wciąż odczuwał skutki powypadkowego szoku.

   Jak wszyscy astronauci, Sherrard nauczył się orientacji w przestrzeni i przywykł do życia i pracy w warunkach, gdzie ziemskie pojęcie góry i dołu nie mają sensu. W świecie takim jak Ikar musi człowiek udawać, że "pod" stopami ma pewny grunt prawdziwej planety i że porusza się zawsze w płaszczyźnie poziomej. Jeśli tylko te niewinne kłamstewka przestaną działać, gwarantowany kosmiczny obłęd.

   Atak przyszedł bez ostrzeżenia, jak to zwykle bywa. Wystarczyła chwilka, by próżno szukał pod nogami Ikara, a nad głową gwiazd. Wszechświat przechylił się pod kątem prostym; Sherrard poruszał się teraz pionowo, jak alpinista zdobywający skalną ścianę, i choć rozsądek podpowiadał mu, że to czysta iluzja, wszystkie zmysły wrzeszczały, że to prawda. Za chwilę siła przyciągania oderwie go od tej pionowej ściany i będzie spadał mila po mili w nieskończoność, aż wreszcie rozpryśnie się w niepamięć.

   Ale najgorsze dopiero miało nadejść; złudny pion chwiał się jeszcze jak igła kompasu, rozpaczliwie poszukująca zgubionego bieguna. Już za chwilę znalazł się pod ogromnym skalnym dachem, jak uczepiony sufitu pająk; nim się obejrzy, znów powróci ściana - ale tym razem będzie po niej zjeżdżał, a nie wchodził...

   Stracił zupełne panowanie nad pojazdem. Zimny pot, który coraz obficiej zraszał mu czoło, ostrzegał, że wkrótce straci również panowanie nad swoim ciałem. Pozostało mu tylko jedno; zacisnął na siłę powieki, wtulił się mocno w mały, zamknięty świat swojej kapsuły i całą siłą woli wmawiał sobie, że na zewnątrz nie istnieje żaden wszechświat. Nie pozwolił nawet, by przeszkodził mu w autohipnozie krótkotrwały, łagodny szczęk sygnalizujący drugą z kolei kraksę.

   Gdy wreszcie odważył się wyjrzeć na zewnątrz, zobaczył, że kosmopod zatrzymał się na potężnym głazie. Mechaniczne ręce zamortyzowały wprawdzie siłę uderzenia, ale za cenę, na którą bynajmniej nie było go stać. Mimo że kapsuła nic tu praktycznie nie ważyła, zachowała przecież swoje pięćset funtów inercji, a posuwała się chyba z prędkością czterech mil na godzinę. Pęd okazał się ponad wytrzymałość metalowych łap; jedna pękła, a druga wygięła się żałośnie.

   Pierwszą reakcją Sherrarda na ten żałosny widok nie była rozpacz, lecz wściekłość. Ledwie utwierdził się w przekonaniu, że wyjdzie cało z opresji, szybując sobie ponad jałowym obliczem Ikara, a tu wszystko na nic, i to przez jeden moment fizycznego załamania! Ale kosmos nie tolerował żadnych ludzkich słabości i uczuć, a człowiek, któremu to nie odpowiadało, nie miał tu czego szukać.

   Przynajmniej zyska na czasie w pogoni za statkiem; o dziesięć minut, a może i więcej, opóźnił spotkanie ze świtem. Czy te dziesięć minut przedłuży tylko agonię, czy też da więcej zbawiennego czasu jego kolegom na odnalezienie go, miał się dowiedzieć niebawem.

   Gdzie byli? Na pewno już rozpoczęli poszukiwania! Wytężył wzrok w kierunku jasnej gwiazdy Prometeusza z nadzieją, że dostrzeże bledsze światła kosmopodów zmierzających w jego stronę - ale nic poza statkiem nie było widać na z wolna obracającym się firmamencie.

   Musiał więc raczej liczyć na własne siły, choć szanse miał mizerne. Jeszcze tylko kilka minut, a Prometeusz, tonąc pod krawędzią asteroidu, pociągnie za sobą smugi świateł i pogrąży go w mroku. Wprawdzie mrok potrwa o wiele za krótko, ale zanim zapadnie, trzeba rozejrzeć się za schronieniem przed nadciągającym dniem. Ta skała, na którą wpadł na przykład...

   Tak, skała zapewni mu trochę cienia, przynajmniej do czasu, kiedy Słońce znajdzie się w połowie drogi po niebie. Nic go nie zbawi, jeżeli będzie miał Słońce prosto nad głową, ale niewykluczone, że znalazł się na takiej szerokości, gdzie Słońce nigdy nie wznosi się wysoko ponad horyzont w tej porze czterysta dziewięciodniowego roku Ikara. Przetrwałby wówczas króciutki okres światła dziennego; była to jedyna nadzieja, jeśli koledzy nie odnajdą go przed świtem.

   Prometeusz ze swymi światłami zniknął już za skrajem świata. Pozbywszy się obcej konkurentki, gwiazdy świeciły teraz ze zdwojoną jaskrawością. Najwspanialej z nich wszystkich - tak ślicznie, że na sam widok łzy cisnęły mu się do oczu - świeciła latarnia Ziemi, gdzie się urodził, z towarzyszącym jej wiernie Księżycem, po którym nieraz stąpał; czy ujrzy jeszcze kiedyś choćby jedno z tych bliskich mu miejsc?

   Zdziwiło go, że do tej pory nie pomyślał nawet o żonie i dzieciach, i o wszystkim, co kochał na świecie, który wydawał mu się teraz coraz bardziej odległy. Poczuł nagły wyrzut sumienia, ale zaraz mu przeszło. Więzy uczuć nie osłabły przecież mimo tych stu milionów mil przestrzeni, które dzieliły go od rodziny. W tej chwili nie miały po prostu żadnego znaczenia. Był teraz prymitywnym, egocentrycznym zwierzęciem, walczącym o własne życie, a jego jedyną bronią były szare komórki. W tym pojedynku serce nie miało nic do powiedzenia; byłoby tylko zbędną przeszkodą, mącącą trzeźwość umysłu i osłabiającą stanowczość.

   I wtedy ujrzał coś, co przegnało precz wszelkie myśli o dalekim domu. Za jego plecami, sięgając wysoko ponad horyzont, rozpościerając się pomiędzy gwiazdami jak mleczna mgła, majaczył blady stożek fosforescencji. Był to zwiastun Słońca - cudowne, perłowe widmo korony, na Ziemi widoczne jedynie podczas rzadkich chwil całkowitego zaćmienia Słońca. Gdy wschodziła korona, Słońce nie pozostawało już daleko w tyle, by wkrótce rzucić się z furią na tę małą krainę.

   Sherrard skwapliwie skorzystał z ostrzeżenia. Mógł teraz w miarę precyzyjnie określić moment wschodu Słońca. Pełznąc powoli i ociężale na połamanych kikutach metalowych rąk, przetoczył wreszcie kapsułę na boczną stronę skały, gdzie powinno być najwięcej cienia. Ledwie zdołał tam dotrzeć, gdy Słońce rzuciło się na niego jak drapieżna bestia i jego maleńki świat eksplodował światłem.

   Precyzyjnie nastawił osadzone wewnątrz hełmu filtry przeciwsłoneczne, aż wreszcie mógł znieść oślepiający blask. Wszędzie tam, gdzie nie padał rozległy cień skały, było to jak wpatrywanie się w palenisko wielkiego pieca. Każdy szczegół tego jałowego lądu został teraz bezwstydnie obnażony w bezlitosnym świetle; żadnych półcieni, tylko oślepiająca biel i nieprzenikniona czerń. Wszelkie szczeliny i wgłębienia były kałużami czarnego atramentu, a wszystko, co znajdowało się nieco wyżej, już zdawało się płonąć, ledwie tknięte promieniami Słońca. A przecież Słońce wzeszło dopiero przed minutą.

   Już teraz rozumiał, dlaczego wściekły upał miliardów lat spalił Ikara na kosmiczny kawałek żużlu, opiekając skały, aż ulotniły się ostatnie bąbelki gazu. Czy po to człowiek pcha się, pytał siebie z rozgoryczeniem, w tę gwiezdną otchłań ponosząc takie koszty i ryzyko - by wreszcie wylądować na wirującej kupie żużla? Dobrze wiedział, że ludziom przyświecał wciąż ten sam cel, co zdobywcom Mount Everestu, biegunów i innych zakamarków ziemskich - zaspokojenie tej namiętności ciała, której na imię przygoda, oraz znacznie trwalszej namiętności ducha, zwącej się odkryciem. Odpowiedź ta niewiele dodała mu otuchy teraz, kiedy miał właśnie piec się nabity na obracający się rożen Ikara.

   Już poczuł na twarzy pierwszy powiew żaru. Skała, pod którą się schronił, osłaniała go przed bezpośrednim uderzeniem Słońca, ale blask odbity od płonących głazów nie opodal trafiał w niego rykoszetem poprzez przezroczysty plastyk kopuły. Z każdą chwilą Słońce będzie coraz wyżej, a żar coraz bardziej nieznośny; widział już, że pozostało mu mniej czasu, niż początkowo sądził, i opanowało go uczucie drętwej rezygnacji, które wyparło lęk. Poczeka spokojnie - jeśli wytrzyma - aż Słońce zaleje go żarem, a układ chłodzenia kapsuły podda się się w nierównej walce; wtedy przebije łupinę kosmopodu, by nigdy nie nasycona próżnia jednym haustem wessała powietrze.

   Nic, tylko siedzieć i dumać przez te minuty, które mu zostały, aż wyschnie do cna kałuża cienia. Nie chciał kierować myślami, pozwolił im wałęsać się gdzie popadnie. Dziwnym zrządzeniem losu miał umrzeć teraz tylko dlatego, że dawno temu, w tysiąc dziewięćset czterdziestym którymś - szmat czasu przed jego narodzeniem - jakiś zapaleniec w Palomar spostrzegł smużkę światła na płycie fotograficznej i chyba nie mógł jej nazwać trafniej niż imieniem chłopca, który poleciał zbyt blisko Słońca.

   Pomyślał sobie, że pewnie kiedyś wystawią mu tu pomnik, na tym pogorzelisku. Jaki dadzą napis? "Tu zginął Colin Sherrard, inżynier astronik, poświęciwszy życie dla Nauki". Byłoby to o tyle zabawne, że nigdy nie pojmował nawet połowy z tego, co usiłowali dokonać uczeni.

   Jednakże udzielała mu się niekiedy fascynacja towarzysząca ich odkryciom. Przypomniał sobie, jak geolodzy pobrali kawałek asteroidu ze spieczonej skorupy i oszlifowali odkrytą metaliczną powierzchnię. Pokrywał ją zagadkowy deseń linii i rys, jak z abstrakcyjnych obrazów postpicassowskich dekadentów. Lecz te linie coś oznaczały; pisały historię Ikara, choć odczytać ją umiał jedynie geolog. Ujawniały one, jak zapewniano Sherrarda, że ta bryła z żelaza i kamienia nie zawsze samotnie szybowała w przestworzach. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, znalazła się pod działaniem ogromnego ciśnienia co mogło oznaczać tylko jedno. Miliardy lat temu stanowiła część o wiele większego ciała, choćby planety takiej jak Ziemia. Z niewiadomej przyczyny planeta wybuchła, a Ikar i tysiące innych asteroidów to szczątki tej kosmicznej eksplozji.

   Nawet w tej chwili, gdy rozżarzona linia słonecznego światła podchodziła coraz bliżej, właśnie ta myśl zajmowała jego umysł. To, na czym Sherrard teraz leżał, było rdzeniem jakiegoś świata - świata, który być może znał niegdyś życie. Wbrew rozsądkowi otuchy dodawał mu dziwaczny pomysł, że może nie będzie jedynym duchem nawiedzającym Ikara po wsze czasy.

   Hełm pokrywał się parą; oznaczało to niechybnie, że zaraz wysiądzie układ chłodzenia. Spisał się zresztą znakomicie; nawet teraz, gdy kamienie oddalone zaledwie o kilka jardów jarzyły się zapewne bezlitosną czerwienią, upał w kapsule nie był jeszcze nieznośny. Niech tylko przestanie działać, a skutek będzie natychmiastowy i katastrofalny.

   Położy rękę na czerwonej dźwigni, która wydrze Słońcu ofiarę - ale zanim pociągnie, spojrzy po raz ostatni na Ziemię. Ostrożnie opuścił filtry przeciwsłoneczne na taką wysokość, żeby chroniły go przed oślepiającym blaskiem skał, ale nie zasłaniały widoku.

   Gwiazdy świeciły blado, przyćmione nacierającą poświatą korony. Znad skały, której tarcza już wkrótce przestanie go osłaniać, wyzierała żagiew szkarłatnego płomienia, zagięty paluch ognia, sterczący z krawędzi samego Słońca. Zostały mu tylko sekundy.

   Widać było Ziemię, widać było Księżyc. Żegnał się z nimi na zawsze. Żegnał się też z przyjaciółmi i najbliższymi, których pozostawiał na obu. Gdy tak wpatrywał się w niebo, światło słoneczne oblizywało już dno kapsuły i Sherrard poczuł pierwszy dotyk ognia. Odruchem tyleż automatycznym, co daremnym, podkurczył nogi, starając się uciec przed natarciem fali gorąca.

   Co to? Rażące światło, nieskończenie jaśniejsze od każdej z gwiazd, nagle rozbłysło w górze. Wiele mil ponad nim płynęło po niebie ogromne lustro, które odbijało toczące się powoli w przestrzeni światło słoneczne. Przecież to czysty absurd; już miał halucynacje i najwyższy czas się wynosić. Cały był zlany potem, a za parę sekund kapsuła miała zamienić się w piec.

   Dłużej już nie wytrzymał i pociągnął za Dźwignię Awaryjnego Wyjścia całą resztką sił, szykując się na swój koniec. Nic z tego. Dźwignia się nie ruszyła. Szarpał nią z wściekłością, nim zorientował się, że jest beznadziejnie zablokowana. Nie miał łatwego wyjścia, łagodnej śmierci, szybkiej jak jeden wydech powietrza z płuc. Dopiero wtedy, jak już w pełni uświadomił sobie cały koszmar swego położenia, stracił zimną krew i zaczął wyć jak zwierzę w potrzasku.

   Kiedy dotarł do niego słaby, lecz wyraźny głos kapitana McClellana, był pewien, że znowu ma halucynacje. Ale ostatni przebłysk dyscypliny i opanowania kazał mu się uspokoić; zacisnął zęby i wsłuchiwał się w ten znajomy, stanowczy głos.

   - Sherrard! Trzymaj się, stary! Mamy twój namiar, ale cały czas krzycz!

   - Dobra! - wrzeszczał - ale szybko, na litość boską. Palę się!

   Gdzieś w głębi tego, co zostało jeszcze z racjonalnego umysłu, rozumiał, co się stało. Nikłe widmo sygnału wyciekało kikutami połamanych anten i ratownicy usłyszeli jego krzyki a on ich głosy. Oznaczało to, że istotnie są bardzo blisko, i to dodało mu natychmiast sił.

   Przez zaparowany plastyk kopuły starał się wypatrzyć jeszcze raz to niemożliwe lustro w niebie. Zobaczył je wreszcie - i zaraz zrozumiał, że jego zmysły dały się zwieść mylącym perspektywom kosmosu. Lustro nie było oddalone o wiele mil ani nie było takie ogromne. Miał je niemal nad samą głową, a poruszało się bardzo szybko.

   Wciąż krzyczał, gdy lustro zrównało się z tarczą wspinającego się Słońca i rzuciło na niego błogosławiony cień niczym mroźny wiatr z samego serca zimy, wiecznych śniegów i lodów. Z bliska natychmiast rozpoznał, co ma nad głową: była to zwykła osłona przeciwpromienna z folii metalowej, z pewnością pospiesznie zdarta z jednej ze stacji pomiarowych. Pod pieczą jej cienia szukali go przyjaciele.

   Krążyła nad nim dwuosobowa kapsuła do ciężkich prac terenowych. Jedna para metalowych rąk utrzymywała osłonę odblaskową, a druga sięgała po niego. Poprzez zamgloną kopułę i otumaniającą zmysły falę upału rozpoznał zatroskaną twarz kapitana McClellana, wpatrzoną w niego z drugiego kosmopodu.

   Tak oto wyglądają narodziny, bo przecież urodził się na nowo. Był zbyt wycieńczony, aby podziękować kolegom przyjdzie na to czas później - ale unosząc się ponad gorejącymi skałami szukał wzrokiem, aż wreszcie znalazł, jasną gwiazdę Ziemi.

   - Żyję - szeptał. - Wracam do domu.

   Wróci, by radować się nieprzebranym pięknem świata, z którym się prawie zdążył pożegnać na zawsze. Poza jednym wyjątkiem.

   Nigdy więcej nie uraduje go lato.

przekład : Zbigniew Kański

    powrót